Kiedy dotarłam do baru zostałam wyściskana przez
Ninę tak, że zabrakło mi powietrza. Nie zamieniłyśmy nawet zdania, bo za moimi
plecami rozległ się za moimi plecami głos szefowej:
-Roxanne, przebierz się i zajmij gośćmi. Nie ma
czasu na pogaduszki.
Przytaknęłam jej pośpiesznie, uśmiechnęłam się do
Niny i pobiegłam na zaplecze. Mój strój wisiał tam gdzie zawsze, na wieszaku. Nosiłyśmy krótkie, bo sięgające do połowy uda
czarne sukienki na grubych ramiączkach ze sporym dekoltem, rozszerzane u dołu.
Właścicielka kazała nam chodzić w tych niesamowicie wysokich szpikach. Jednak w
porównaniu do szefa z mojej poprzedniej pracy był to anioł, nie kobieta. Ubierałyśmy
się tak, a nie inaczej, żeby przyciągnąć klientów. Nie było wiele knajp, które
mogły pochwalić się ładnymi i zadbanymi kelnerkami, eksponującymi swoje atuty
nie będąc przy tym wulgarnym. Niestety co chwilę trafiali się schlani faceci
wkładający ręce tam gdzie nie trzeba. Od nas zależało, na ile im pozwolimy, bo
żaden mężczyzna nie da napiwku dziewczynie, która zdzieliła go tacą po głowie.
Niezależnie, co postanowiłyśmy, szefowa zawsze stawała za nami murem, po raz
kolejny uświadomiłam sobie, że muszę podziękować pewnemu wokaliście za to, że
załatwił mi tę pracę, tylko nie wiedziałam, gdzie mogłabym go spotkać.
W barze było faktycznie mnóstwo ludzi. Ledwo
przeciskałam się między stolikami lawirując z tacami zastawionymi
najprzeróżniejszymi odmianami alkoholi. Naprawdę lubiłam tę pracę, pomijając
niektóre niemiłe zdarzenia wynikające ze strony klientów - była cudowna.
Poznałam dzięki niej naprawdę ciekawych ludzi. Najbardziej lubiłam jednak,
kiedy Annie, nasza szefowa organizowała koncerty lokalnych zespołów. Nie
zdarzało się to niestety zbyt często, ale kiedy takie wydarzenia miały miejsce
w barze roiło się od naprawdę pokręconych osób. Nie wiem, może ja i mam jakąś
słabość do wariatów. Jakby się zastanowić, to nigdy nie miałam normalnego
chłopaka – zawsze byli to pokręcone ćpuny, albo bezdomni marzyciele nie
przejmujący się niczym, nie wspominając o zajebiście sławnym muzyku. Ze mną
stanowczo było coś nie tak.
Kiedy ledwo potrafiłam ustać na nogach i po raz
tysięczny klęłam na te buty, podeszłam do Petera, naszego barmana:
-Która godzina? – spytałam, między markami whiskey.
-Druga trzydzieści. Nie martw się Rox, już tylko
pół godziny, dasz radę.
-Oby –uśmiechnęłam się, stawiając napoje na tacy.
Ludzi na szczęście już trochę ubyło i mogłam przynajmniej swobodnie się
poruszać. Teraz kierowałam się do jednych z ostatnich klientów, było to dwóch
facetów po czterdziestce wystrojonych w jakieś szykowne garnitury, kupione
pewnie w jednym z tych butików, w którym buty kosztują tyle, co moja roczna
pensja. Stawiałam na ich stole szklanki, kiedy poczułam chłodne palce przesuwające
się wzdłuż mojego uda. Już miałam ofuknąć tego strojnisia, kiedy ktoś inny
przyszedł mi z pomocą:
-Ej ty, chcesz stracić rękę? – kiedy facet siedzący
przy stoliku zorientował się, kto do niego mówi natychmiast cofnął dłoń.
Podobnie jak niemal wszyscy klienci lokalu z niedowierzaniem wpatrywałam się w
nowo przybyłego gościa. Muzyk obdarował mnie uśmiechem, po czym nie krępując
się niczym podszedł i przytulił mnie.
-Roxanne, kopę lat. Właśnie zastanawiałem się, czy
jeszcze tu pracujesz i postanowiłem sprawdzić.
Zaśmiałam się. Jakaś telepatia, czy coś?
-Steven! Ja próbowałam dojść, gdzie mogłabym cię
spotkać, bo chciałam ci podziękować za tę robotę. Naprawdę nie wiesz, jak wiele
ci zawdzięczam.
-No przecież nie mogłem cię tam zostawić, nie z tym
potworem. Moglibyśmy chwilę pogadać?
-Teraz pracuję, ale za pół godziny zamykamy, więc
jak najbardziej. A gdzie zgubiłeś Joe?
-Gdzieś z tyłu szedł, ale chyba spotkał swoja byłą
dziewczynę, czy coś takiego. Nie wiem za bardzo.
-Podać ci coś?
-Jacka Danielsa.
Kiedy wróciłam z zamówieniem, przy stole siedział
już Joe Perry z naburmuszoną miną, a Steven śmiał się z czegoś w najlepsze.
Szczerze mówiąc to stęskniłam się za nimi.
-Rox! – na twarzy gitarzysty od razu pojawił się
uśmiech i po chwili dusił mnie w mocnym uścisku. Co im się wszystkim zebrało?
Czy każda napotkana przez mnie osoba chciała się mnie pozbyć poprzez uduszenie?
Bo tak to wyglądało – Co u ciebie? Jak ci się żyję?
Już miałam im skrócić ostatnie pięć lat mojego
życia, ale powstrzymał mnie od tego krzyk szefowej:
-Roxanne! Za pięć minut sobie poplotkujesz, obsłuż
tylko klientów.
Przeprosiłam
na chwilę chłopaków i podeszłam do stolika, przy którym siedziała jakaś para
prosząca o butelkę szampana.
-Zamykamy! – krzyknęła w końcu Annie, gdy w lokalu
nie został nikt oprócz personelu i dwójki muzyków. Wszyscy odetchnęli z ulgą.
Ten wieczór był szczególnie ciężki.
Szefowa przywitała się z Stevenem pocałunkiem w
policzek. Niby byli tylko przyjaciółmi, jednak moim zdaniem było w tym coś
więcej. Kobieta usiadła na stoliku i zaczęła zażartą dyskusję na jakiś temat.
Mi zostało wycieranie blatów.
-Pomóc ci w czymś? – drgnęłam, słysząc za sobą głos
Joe. Kiedy chciał, to umiał poruszać się bezszelestnie. Serio? Chciał mi pomóc?
Dobrowolnie? Mój wzrok powędrował ku Stevenowi i Annie, śmiejących się z czegoś
w najlepsze. A więc jasne. Biedak nie miał co ze sobą zrobić.
-Możesz stawiać krzesła na blaty, które wytarłam.
Muzyk tylko skinął głową i zabrał się do pracy. Nie
mogłam powstrzymać wielkiego uśmiechu cisnącego mi się na usta. No bo czy ktoś
widział Joe Perry’ego robiącego coś tak zwyczajnego i nie pasującego do bycia
tą całą gwiazdą rocka jak pomoc w ustawianiu krzeseł w jakiejś zwykłej
restauracji? Nie sądzę. Dlatego też od razu pożałowałam, że nie mam aparatu. Te
zdjęcie przebiłoby wszystko. Oderwałam wzrok od gitarzysty, zaśmiałam się z
własnej głupoty i wróciłam do sprzątania po gościach.
Kilkanaście minut później, kiedy pomieszczenie było
względnie posprzątane i zamiecione razem z Joe dosiedliśmy się do stolika, przy
którym siedziała nasza para. Annie nagle ocknęła się i stwierdziła, że musi
wracać do domu. Steven nalegał, żeby została, jednak szefowa była nieugięta.
Zostawiła mi zapasowe klucze i kazała zamknąć lokal.
-Jak ci się tutaj pracuje? – spytał w końcu Tyler.
-Doskonale – uśmiechnęłam się – dziewczyny są
naprawdę miłe, a Annie jest wyrozumiała i cudowna.
-Racja – mruknął lekko zamyślony wokalista,
wymieniłam z Joe znaczące spojrzenia; tu naprawdę cos się święciło. Nagle
Steven spoważniał i poruszył dość drażliwy temat. Temat moje starego szefa:
-Był tutaj?
-Nie – westchnęłam – nie widziałam go od kiedy nam
groził. Minęło już parę lat, jeśli do tej pory się nie pojawił to może już
zapomniał.
-Może… - mężczyzna nie wyglądał na przekonanego –
ale jeśli się tylko pojawi masz dać mi znać, dobra?
-W porządku – zapewniłam.
-A co porabiasz poza pracą? Co słychać? – Joe
zmienił temat. Byłam mu za to wdzięczna. Nie chciałam wracać pamięcią do
przeszłości, a zwłaszcza do tego człowieka.
-Um… mieszkam z Alice, tak samo jak pięć lat temu.
Niewiele się zmieniło, nawet kolor ścian jest wciąż taki sam. Mam tam kilku
znajomych, niektórzy są naprawdę dobrymi przyjaciółmi. Wciąż zbieram pieniądze
na podróż do Europy – wiecie jak od dawna o tym marzę. Pracuję więc tutaj… i co
jeszcze… w sumie nic ciekawego…
-Coś cię trapi – stwierdził Steven. Zawsze mnie to
zadziwiało: nie znaliśmy się jakoś super dobrze, widywaliśmy się naprawdę
rzadko, a oni i tak zawsze wiedzieli, kiedy coś było nie tak. A ja z
niewiadomych przyczyn traktowałam ich jak starszych braci i byłam w stanie
powiedzieć im wszystko.
-W przyszłym tygodniu idę z przyjaciółką na koncert
Bon Jovi – westchnęłam, ale widząc uniesioną brew Stevena wiedziałam, że nie
będzie tak łatwo – nie chcę tam iść.
-Czemu? Chłopaki są spoko, nawet kiedyś z nimi
graliśmy.
-Tak… wiem, ale ja nie zniosę tego, nie dam rady… -
wyszeptałam, chowając twarz we włosach. W oczach znowu stanęły mi łzy. Czy
zawsze tak musiało się dziać?
-Ej, mała… - Stevie kucnął przed mną i uniósł mój
podbródek, tak że nie miałam innego wyjścia, musiałam na niego spojrzeć. Tyler
przez chwilę przyglądał się mojej twarzy – Ciebie coś z nim łączy, prawda?
Oczy rozszerzyły mi się ze zdumienia. Otworzyłam
usta, chcąc zaprzeczyć, coś powiedzieć, jednak nie byłam w stanie, więc szybko
je zamknęłam. Postanowiłam spróbować ponownie:
-Łączyło – wyszeptałam, czując gorące łzy
spływające po policzkach. Wokalista otarł je kciukiem.
-Hej, nie będzie tak źle. Nie możesz przez całe
życie od niego uciekać. Musisz w końcu się z nim spotkać i wszystko wyjaśnić.
-On… on… jest teraz gwiazdą – wyłkałam – a ja… ja
odganiam się od napalonych klientów… nie chcę, nie mogę.
Poczułam, jak Steven otacza mnie ramionami i
przyciąga do siebie.
-Wszystko będzie dobrze – wyszeptał, głaszcząc mnie
delikatnie po włosach – wszystko się ułoży, zobaczysz.
Miałam nadzieję, że się nie mylił. Chłopaki
stwierdzili, że nie puszczą mnie samej w środku nocy, więc odprowadzili mnie
pod sam blok. Najchętniej to pewnie odstawiliby mnie pod same drzwi mieszkania,
lub nawet do samego łóżka, jednak potrafiłam im wytłumaczyć, że jak się sama przejdę pięć minut po schodach to się
nic nie stanie. Kiedy w końcu dotarłam do mieszkania dochodziła już czwarta.
Było cicho, Alice pewnie już spała. Zajrzałam do jej pokoju, leżała zwinięta ze
słuchawkami na uszach. Musiała znowu zasnąć słuchając. Nie potrafiłam się nie
uśmiechnąć, kochałam ją jak własną siostrę. Z trudem powstrzymałam ziewnięcie.
Byłam naprawdę zmęczona. Cały dzień na nogach dawał mi się we znaki. Dwie
zmiany dziennie nie były czymś normalnym. Nie mając nawet siły, aby się wykąpać
skierowałam się prosto do swojego pokoju. Pozbyłam się jedynie obcisłych spodni
i rzuciłam na łóżko, od razu zasypiając.
_______________
No musiałam, no... Musiałam dać Joe i Stevena. I to nie ma (wcale, a wcale...) żadnego związku z koncertem, z którego cieszę się jak głupia. No bo gdzieżby znowu?
OJEZU JOE :------------------------------------------------------------------------------------------3 a będzie ich więcej xD?
OdpowiedzUsuńNo ja wiem :3 Będzie trochę. Mniej więcej w co drugim rozdziale, ale głównie to Steven :D
Usuń