czwartek, 26 grudnia 2013

Rozdział IV

Kiedy obudziłam się następnego ranka nie mogłam uwierzyć, że świat jest wciąż taki sam, jakim był wcześniej. Sądziłam, że ten koncert będzie jakiegoś rodzaju apokalipsą, po której wszystko ulegnie zmianie. Byłam przekonana, że po tym wydarzeniu świat przewróci się do góry nogami, zwierzęta zaczną mówić ludzkim głosem, bądź stanie się coś równie nieprawdopodobnego.
Ale tak naprawdę wszystko było po staremu – stwierdziłam, nalewając sobie soku do szklanki – no,  wszystko oprócz dwóch rzeczy: tej świadomości w moim sercu, że John pamiętał i olbrzymiego uśmiechu Alice. Może jednak trzech – pomyślałam, po chwili oglądania MTV – wszyscy starali się dociec kim jest tajemnicza Roxanne.
Szczerze mówiąc to współczułam trochę Jonowi patrząc jak ignoruje pytania dziennikarza na temat domniemanej miłości - teraz nikt nie da mu spokoju przez najbliższe pół roku. Czy on tego nie przemyślał? Przecież mógł się domyśleć, jaka sensację to wywoła – nie słyszano jeszcze o żadnym poważnym związku wokalisty, zazwyczaj były to znajomości na jedną, dwie noce. A teraz…
-Hej, Rox – powitała mnie Alice z ogromnym uśmiechem na twarzy, który nie schodził jej od poprzedniego wieczora.
-Hej – mruknęłam, wyłączając telewizor i przywołując na twarz sztuczny uśmiech, który ostatnio pojawiał się na niej zbyt często – jak się spało?
-Och, cudownie… Jak ja bym chciała móc przeżyć wczorajszy wieczór jeszcze raz – westchnęła i na chwilę pogrążyła się w marzeniach. Byłam jej wdzięczna, że nie dzieli się swoimi myślami ze mną - nie miałam wątpliwości co do tego, kogo one dotyczyły. Dziewczyna jednak nagle ocknęła się, jakby sobie o czymś przypomniała:
 – Pamiętasz Amandę z wczoraj?
Popatrzyłam na nią, jakby się z choinki urwała. O kim ona do cholery mówiła? Poprzedniego wieczoru skupiłam się tylko na jednej osobie, nie zwracając uwagi na nic innego. Nagle doznałam olśnienia. A może jej chodziło tę fankę, z którą rozprawiała o wspaniałościach Johna?
-To ta blondynka, z którą rozmawiałaś przed koncertem?
-Tak, dokładnie. Umówiłam się z nią dzisiaj w barze. Idziesz z nami?
-Nie, chyba podziękuję – uśmiechnęłam się przepraszająco – chciałam się spotkać z Lucasem.
-Między wami coś jest, prawda? – poruszyła znacząco brwiami, rozbawiając mnie jednocześnie.
-Nie – zaprzeczyłam – jesteśmy przyjaciółmi.
-Yhym, jasne. Ja znam takich przyjaciół – uśmiechnęła się ironicznie, obróciła na pięcie i zamknęła w swoim pokoju. Czasami naprawdę mnie wkurzała. Już nie mówię o tym, że swatała mnie z każdym napotkanym facetem, ale kiedy chciała to potrafiła być naprawdę złośliwa i perfidna. No ale w końcu była moją przyjaciółką. Jedyną, jaką kiedykolwiek miałam. Czasami zastanawiałam się, czy ta nasza cała więź nie wynikła z tego, że byłyśmy na siebie skazane, mieszkając razem. Nie była to przyjemna myśl. W sumie nie miałam w swoim życiu zbyt wielu bliskich osób. No bo w sumie kto? Matka się nie liczyła, bo była okropna, więc uciekłam od niej i od ośmiu lat nie miałyśmy kontaktu. John, z którym nie rozmawiałam od dawien dawna i z którym moje relacje były co najmniej skomplikowane był pierwszym rozsądnym kandydatem. Potem Alice, która zaczyna mnie coraz bardziej irytować. Lucas. Mojej szefowej i koleżanek z pracy nie zaliczyłabym do jakichś szczególnie bliskich osób. Jeszcze mógł być Steven Tyler i Joe Perry, których widywałam raz na kilka lat, jednak nie byłam pewna co do tej dwójki. Ta lista sprawiła, że poczułam się nagle okropnie samotna. Racja, nigdy nie byłam jakąś gwiazdą szkoły z masą znajomych, ale fakt, że mam tak naprawdę dwójkę przyjaciół z którymi mogłabym się spotkać, jakbym potrzebowała pomocy był nieco przygnębiający. Zwłaszcza, że żadne z nich nie wiedziało o moim związku z wokalistą bardzo popularnego zespołu.
-Chrzanić to wszystko – stwierdziłam w końcu, wkurzona, że znowu zaczynam użalać się nad sobą. Nie wiedziałam co się ze mną działo. Zazwyczaj brałam życie za rogi i szłam przez nie z podniesioną głową. Ostatnio zrobiłam się dziwnie nostalgiczna. Pewnie po prostu się starzałam. Spojrzałam na zegarek i stwierdziłam, że powinnam już wychodzić do pracy. Miałam tego dnia pierwszą zmianę i byłam ogromnie wdzięczna Ninie, że zastąpiła mnie poprzedniego wieczoru.
Te kilka godzin pracy minęły mi wyjątkowo szybko i bezstresowo. Nie było żadnych napalonych facetów wkładających ręce pod moją sukienkę, ani żadnych awanturników, czy też dzieciaków z fałszywym dowodem tożsamości. Miałam nawet chwilę luzu i szefowa pozwoliła mi zadzwonić do Lucasa, który na szczęście był w domu i zgodził się spotkać o dwudziestej pierwszej. Kiedy żegnałam się z Annie zauważyłam kątem oka znajomą sylwetkę. Czyżby Steven Tyler miał zamiar stać się stałym gościem w naszym skromnym barze? I to z pewnością nie miało żadnego związku z olbrzymim uśmiechem, który wykwitł na twarzy szefowej, no bo gdzieżby znowu? Muzyk podszedł do nas, nie zatrzymując się nawet w wejściu, przywitał się z właścicielką jak zwykle pocałunkiem w policzek, co jej się wyraźnie podobało.
-Pracuję do trzeciej nad ranem – przypomniała mu.
-Wiem – uśmiechnął się – ale ja przyszedłem na rozmowę z Roxanne.
-Och – mruknęła kobieta, najwyraźniej nieco speszona – w porządku…
-Po ciebie wpadnę później – mruknął prosto do jej ucha na tyle głośno, że to usłyszałam, w wyniku czego nie mogłam się nie uśmiechnąć.
-A ty, młoda, przestań się szczerzyć, bo mamy do pogadania – ofuknął mnie, ale w jego oczach widziałam te błyski rozbawienia.
Kilka minut później wychodziliśmy z baru w naprawdę dobrych humorach, bo Steven opowiadał mi o tym, jak kręcili teledysk do „Wild Thing”.
-Widziałem wczorajszy koncert – powiedział w końcu. Ach, więc to dlatego się tu przywlókł.
-Yhym – burknęłam, nie miałam ochoty o tym rozmawiać.
-Roxanne, mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, że jesteś w tej chwili najbardziej poszukiwaną osobą przez wszystkich dziennikarzy w kraju, prawda?
-Przesadzasz…
-Tylko trochę – uśmiechnął się i poczochrał mnie o włosach. A wiedział, że tego nienawidzę – A co on na to?
-Kto? – spytałam, nie do końca nadążając.
-Jak to kto? Jon.
-A skąd mam wiedzieć? – spytałam, wzruszając ramionami.
-Czekaj! – krzyknął Tyler niedowierzając – Czy ty chcesz mi powiedzieć, że po tym, co on wczoraj odwalił nie rozmawialiście?
-No nie.
-A on w ogóle wie, że tam byłaś?
-Nie wydaje mi się…
-Czyś ty zidiociała zupełnie?! – krzyknął tak, że ludzie zaczęli się za nami oglądać.
-Zamknij się, ludzie się gapią. Dla twojej informacji jest ze mną zupełnie w porządku. Nie chcę po prostu, żeby znowu mnie zranił. Ostatnio ledwo się pozbierałam. I… ja się najzwyczajniej boję. Ja nie chcę. Czy nie mogłabym mieć choć raz jakiegoś normalnego chłopaka z powodu którego nie wyląduję na pierwszych stronach brukowców, zanim jeszcze ktokolwiek dowie się jak wyglądam?
-Roxanne, tutaj ja ci już doradzić nie mogę. Zostaje mi palnąć coś równie płytkiego jak: idź za głosem serca.
-Dzięki Steve, wiedziałam, że na ciebie zawsze można liczyć. – mruknęłam zgryźliwie.
Przez chwilę jeszcze dogryzaliśmy sobie nawzajem, ale Tyler w końcu stwierdził, że musi iść. Zostałam więc ponownie zamknięta w niedźwiedzim uścisku. Czy ci ludzie nie znają umiaru? Zdecydowanie chłopcom z Aerosmith przydałyby się lekcje czegoś typu „Jak żegnać się z dziewczyną, przy okazji jej nie zabijając”.
Pożegnawszy się z muzykiem ruszyłam w stronę mieszkania Lucasa. Moim zdaniem był farciarzem, bo rodzice wspierali go przez te wszystkie lata, przesyłali mu pieniądze, więc normalnie skończył studia i był teraz weterynarzem. Miał też swoje własne mieszkanie, w którym nie było żadnych natrętnych współlokatorów (co się zdarza naprawdę rzadko) i warto wspomnieć, że było ono dwa razy większe od tego, które zajmowałam z Alice.  I nie było też tak pechowo usytuowane, mieściło się na pierwszym piętrze.
Nacisnęłam dzwonek, zadowolona, że następne kilka godzin spędzę u przyjaciela. Może on pozwoli mi oderwać myśli od Johna, byłabym mu za to naprawdę wdzięczna. Ilość myśli, które poświęcałam temu człowiekowi zaczynała mnie powoli przerażać. Ale co się dziwić, zwłaszcza po tym, co wczoraj powiedział. Nigdy, nigdy w swoich najśmielszych wyobrażeniach nie wpadłabym na to, co zrobił poprzedniego wieczoru. To było cudowne, na samo wspomnienie chciało mi się płakać i śmiać jednocześnie. I możliwe, że doszłoby do tego, gdyby nie fakt, że Lucas otworzył drzwi, odciągając tym samym wszystkie myśli dotyczące muzyka.
-Roxanne! – przytulił mnie  - Stęskniłem się.
-Ja tez – uśmiechnęłam się, wchodząc do środka. We wnętrzu zawsze był taki porządek. Ja u siebie nie potrafiłam utrzymać takiego stanu przez trzy dni, a tu za każdym razem, kiedy przychodziłam wyglądał, jakby było świeżo po sprzątaniu. Kiedyś spytałam się chłopaka, czy nie ma przypadkiem sprzątaczki, ale twierdził, że nie. Za każdym razem się tym zachwycałam, bo w tym domu nawet książki zawsze stały w kolejności alfabetycznej. No ale było to też trochę przerażające: bo ilu jest chłopaków mających tak przesadny porządek?
-Jak było na koncercie? – Czy on musiał się o to pytać? Czy już nikogo nie obchodzi moja wspaniała osobowość, tylko fakt, że byłam na koncercie? Jakby cały świat kręcił się wokół tego zespołu.
-Dobrze – odpowiedziałam zdawkowo.
-Słuchałem tego w radiu, było naprawdę świetnie. Przekonałaś się do nich choć trochę?
-Lucas… możemy o tym nie rozmawiać? – spytałam, mając naprawdę dość głównego tematów wszystkich moich ostatnich rozmów.

-Jasne – uśmiechnął się – napijesz się czegoś?

niedziela, 22 grudnia 2013

Rozdział III

Przez resztę tygodnia chodziłam jak na szpilkach. Czas mijał mi zarówno zbyt wolno jak i zbyt szybko. Po prostu jedna połowa mnie chciała go w końcu, po tylu latach zobaczyć. Marzyłam, by móc znów spojrzeć na tą twarz i zobaczyć jak się uśmiecha. Do mnie. Tęskniłam za nim, jednak z drugiej strony chciałam odłożyć to spotkanie, nie chciałam żeby miało ono miejsce. Najzwyczajniej w świecie bałam się. Bałam się tego, jak zareaguję. Bałam się, że o mnie zapomniał i że tylko ja szaleję za nim jak głupia. Te wszystkie uczucia towarzyszyły mi przez cały tydzień. Kiedy Alice roznosiła radość, że w końcu zobaczy swojego idola, ja zastanawiam się, czy wciąż mnie pamięta. I czy mnie zauważy. W przeddzień koncertu moja współlokatorka wróciła z masą informacji dotyczącą dnia następnego. Otóż, ponoć to nie miał być taki zwykły, rockowy koncert. To wydarzenie nosiło oficjalną nazwę  An Evening with Bon Jovi. I utwory miały być grane akustycznie. Szczerze mówiąc, liczyłam, że chociaż wmieszam się w tłum i postaram dobrze bawić zdzierając gardło i tańcząc, dzięki czemu odwróciłabym swój wzrok jak i myśli od wokalisty. A tu nici.  Miało być nawet obecne MTV, kręcące cały koncert.
Alice wparowała do mojego pokoju następnego ranka, rzucając mi się na łóżko, jakby to, że odsypiałam wczorajszą nocną zmianę nie miało nic do rzeczy.
-Alice, złaź – burknęłam, chowając głowę pod poduszkę.
-To już dzisiaj! – zapiszczała mi do ucha – Dzisiaj w końcu zobaczymy boskiego Jona!
-Yhym, jasne, a teraz spadaj, bo chcę się wyspać.
-Wyśpisz się, kiedy umrzesz! – krzyknęła, zwalając mnie z łóżka, przez co wylądowałam na podłodze. Okropnie twardej podłodze, chciałabym dodać. Rudowłosa wydała się nieprzejęta tym faktem i zaczęła grzebać w mojej szafie. Od kilku dni nie gadała o niczym innym jak o ciuchach, które założy (mimo iż wybrała je tydzień temu), makijażu, który sobie zrobi, czy też wspaniałości Jona, który był głównym tematem sprzeczek w tym domu. Ile można podziwiać kogoś, kogo zna się tylko z płyt i teledysków na MTV? Nie wiem czy mam być zazdrosna, czy może współczuć Johnowi tych wszystkich napalonych fanek. Jakby nie patrzeć jest przez nie oblegany zarówno przed koncertami, podczas, jak i po. No ale któremu facetowi to przeszkadza?
Nie wierzę w swój idiotyzm. Naprawdę? Zostałam właśnie wyrwana ze snu i zwalona na podłogę przez moją przyjaciółkę, a i tak jedynym o czym myślałam były jego fanki. To chyba podchodzi pod psychozę. Może powinnam sobie załatwić psychologa?
-Nie mogę uwierzyć, że jeszcze nie wybrałaś sobie ciuchów na koncert – mruknęła Alice wyrywając mnie z rozmyślań i rzucając na łóżko różne elementy stroju. Jezu, nie, zaraz będzie mi się kazała w to wszystko przebierać.
W końcu, po wielu protestach z mojej strony doszłyśmy do porozumienia. Miałam założyć czarną, prześwitującą koszulkę ze sporym dekoltem, skórzaną kurtkę nabijaną ćwiekami i ciemne legginsy. Po wielu kłótniach udało mi się zamienić niewygodne szpilki na glany. Alice w ogóle najchętniej ubrałaby nas w samą bieliznę, ale uświadomiłam jej, że to nie jest dobry pomysł.
To wszystko do mnie nie docierało, nie wierzyłam w to, że za kilka godzin go zobaczę. No bo jak to było niby możliwe? Ten fakt uderzył mnie dopiero, gdy rudowłosa robiła mi makijaż. Że to nie będzie już żadne wyobrażenie, to będzie na żywo, to będzie naprawdę. Będę widziała jego uśmiech z odległości kilkudziesięciu metrów. Już dawno przestałam się na niego wściekać za to, jak mnie potraktował – to uczucie wypaliło się wraz z czasem, pozostała tylko tęsknota.
Nie mam pojęcia, jakim cudem dojechałam na ten koncert, na szczęście prowadziła Alice, bo moje myśli można było podsumować jednym, krótkim „o kurwa. zobaczę go.”
Całość była ustawiona bardzo dziwnie. Na środku sali była scena na niewielkim wzniesieniu, na której miał występować zespół. Wokół niej siedzieli ludzie (nie wiem, co oni takiego zrobili, że mogli być tak blisko) i za nimi, za barierkami stałam ja z Alice. Udało nam się przepchnąć na sam początek, z czego byłam niesamowicie dumna.  Zajechałyśmy ogólnie dość wcześnie, dzięki czemu ruda poznała się z jakąś blondynką w koszulce Bon Jovi  i  obie przez pół godziny paplały o cudownym głosie Johna. Nie cierpiałam słuchać takich rozmów. Zawsze tłumaczyłam sobie, że to przez to, że są one takie głupie: ile można gadać o wspaniałości jednego muzyka, ale tak naprawdę to chyba uświadamiam sobie, jakie szczęście miałam będąc z nim i co straciłam. Nie potrafiłam dojść przez te wszystkie lata, co ja takiego zrobiłam nie tak. Bo to w końcu on mnie zostawił. Wyjechał bez słowa.
Nagle usłyszałam piski dziewczyn po mojej lewej stronie. Wyjrzałam przez barierkę i zobaczyłam go. Ściął włosy, nie widziałam tego wcześniej. Szczerze mówiąc myślałam, że będzie chodził z taką czupryną do końca życia. Poczułam, jak serce zaczyna mi mocniej bić, kiedy na jego twarzy pojawił się uśmiech. Jakby cały świat nagle zwolnił, nie liczyło się nic oprócz tego, nic oprócz spojrzenia jego niebieskich oczu. Cholera, nie chciałam tego czuć, jednak nie mogłam nic z tym zrobić. Tylko i wyłącznie na jego widok robiło mi się gorąco. Nie potrafiłam pozbierać myśli. Wszedł na scenę, chwytając rękę jakiejś  fanki, która prawdopodobnie nie zapomni tego momentu do końca życia.
-Dobry wieczór – powiedział, siadając, podczas gdy reszta zespołu przygotowywała swoje instrumenty, odpowiedział mu pisk fanów. Ja nie potrafiłam wydobyć z siebie głosu, po prostu wpatrywałam się w jego piękną twarz – Wiem, że jest kilka milionów osób słuchających nas w radiu, mamy kamery MTV, jeżdżące tutaj dookoła, więc uśmiechnijcie się, bo mama zobaczy was w telewizji. – co chwila dało się słyszeć ogłuszający wręcz pisk publiczności. Richie rozpoczął show solówką, która zamieniła się w With a Little Help From My Friends Lennona i McCartneya. Nie potrafiłam opanować swojego ciała, miałam ciarki pod wpływem jego głosu, łzy już stały mi w oczach. Jezu, on był taki cudowny. A kiedy się uśmiechał… Jego oczy błyszczały tym niewiarygodnym blaskiem, a moje ciało oblewała fala gorąca. Nie potrafiłam powstrzymać uśmieszku, którzy wystąpił na mojej twarzy, kiedy zaczął śpiewać Love For Sale. Kochałam to, w jaki sposób bawił się muzyką i jaką przyjemność mu to sprawiało. Kolejne utwory, a ja nie potrafiłam oderwać od niego wzroku, nie obchodziło mnie nic innego, nawet Alice stojąca gdzieś obok. Gdzieś pomiędzy piosenkami ktoś krzyknął „Kocham cię!”, na co John uśmiechnął się i opowiedział:
-Też cię kocham, kochanie.
Wywołało to krzyk fanów i moje mocniejsze bicie serca, bo czy nie zwykł tak mówić do mnie przed snem? To był nadal on: jego oczy, jego piękny uśmiech, jego przecudowny głos. Kiedy się śmiał czułam, jakby moje serce skakało z radości. W pewnym momencie wstał i podszedł do pianina. Usiadł przed nim i wygrywając parę nut, zagadnął:
-Czy możecie uwierzyć, że to już tyle lat, a ja wciąż się denerwuje? – po chwili westchnął i spoważniał – Spędziliśmy wiele czasu w hotelach… bawiąc się, ale przychodzi taki czas, kiedy trzeba dorosnąć, kiedy staje się twarzą w twarz z błędami z przeszłości. I ja… uświadomiłem sobie jak bardzo zraniłem kogoś, na kim mi zależało, na kim nadal mi zależy. Uświadomiłem sobie, jak bardzo ją kocham i ile bym dał, by wciąż móc z nią być. Więc, Roxanne – poczułam, jak łzy spływają mi po policzkach – jeśli jesteś gdzieś tam, jeśli to oglądasz, albo tego słuchasz, wiedz, że wciąż o tobie pamiętam i napisałem tę piosenkę z myślą o tobie. Ten utwór jest swego rodzaju wyznaniem i nazywa się Bed Of Roses
Nie potrafiłam oderwać wzroku, nie potrafiłam ruszyć się o milimetr, w uszach wciąż huczały mi jego słowa. Wciąż o mnie pamiętał? Wciąż o mnie myślał? Nie liczyłam już łez spadających na moją koszulkę, wpatrywałam się w niego oczarowana i wsłuchiwałam się w tę przepiękną piosenkę, którą śpiewał dla mnie. Nie potrafiłam opanować drgawek, które zawładnęły moim ciałem. Liczyły się tylko wersy tego utworu. Nie wiedziałam jak opanować myśli krążących wokół mężczyzny siedzącego przy pianinie. To było takie szczere, takie cudowne, że nie potrafiłam się opanować nawet kiedy powiedział „dziękuję” i wstał od instrumentu. Nie docierały do mnie żadne słowa wypowiadane na scenie, słyszałam wyłącznie przyspieszone bicie swojego serca i wersy piosenki słyszanej przed chwilą. Nie reagowałam nawet, kiedy zaczęli grać swój najprawdopodobniej najpopularniejszy utwór, Livin' on a Prayer. Nie potrafiłam nic zrobić, stałam jakby mnie zamurowało. Do końca koncertu nie kontaktowałam, jakby ktoś mnie uderzył młotem pneumatycznym. Nie obchodziło mnie kiedy wszyscy klaskali i śpiewali, ja wciąż wpatrywałam się w niego z niedowierzaniem, jak porywa za sobą tłum. Nawet kiedy grali ostatnią piosenkę, nawet, kiedy John dziękował wszystkim za przybycie, za słuchanie  i oglądanie, ja wciąż nie potrafiłam się otrząsnąć po usłyszanych słowach. Dopiero, kiedy Alice szturchnęła mnie kilka razy i powiedziała „Rox, idziemy”, ruszyłam za nią bezmyślnie. Z trudem, przepychając się pomiędzy ludźmi dotarłyśmy do samochodu. Dopiero, kiedy wsiadłyśmy do samochodu moja współlokatorka dała upust emocjom:
-O rany! To było niesamowite. Bezsprzecznie najlepsza noc w moim życiu. – uśmiechała się jak wariatka, odpalając samochód – A widziałaś jego uśmiech? A jak dedykował piosenkę dla tej dziewczyny, Roxanne, o jejku, to było takie cudowne! Nigdy nie słyszałam, żeby był taki szczery i taki poważny. Nie wiem, o co im poszło, ale po czymś takim ona musi mu wybaczyć, pewnie teraz czeka gdzieś u niego na zapleczu. Och, tak ci zazdroszczę, że też masz tak na imię, Rox, mogłaś sobie wyobrazić, że mówi to do ciebie. Ale to musi być cudowne, być z kimś takim jak on. Przecież to spełnienie marzeń! Ile bym dała za dziesięć minut w jego garderobie… - dziewczyna paplała przez całą drogę powrotną do domu, zupełnie nieświadoma mojego nastroju. Wszystko co mówiła, wpuszczałam jednym uchem, a wypuszczałam drugim. Kiedy mówiła o tej domniemanej dziewczynie, miałam przez chwilę taki impuls, żeby kazać jej zatrzymać samochód, wyskoczyć z niego i pobiec, znów znaleźć się w jego ramionach. To było jednak niemożliwe. Bo kim ja byłam teraz wobec niego. Mógł mówić o mnie co chce, ale to nie znaczyło, że czuje to samo w sercu. Nawet jeśli, on już mnie nie znał. Byłam teraz zupełnie inną osobą, niż te osiem lat temu. Nie chciałam go zawieść. Alice mogła twierdzić, że to było niesamowicie szczere, ale prawda mogła przedstawiać się inaczej.  Nie chciałam ryzykować, nie chciałam, żeby znów mnie zostawił. Nie wiem, czy dałabym radę tym razem.
-Halo! Ziemia do Roxanne! – Alice pomachała mi ręką przed oczami, kiedy stałyśmy na światłach. Czy oni naprawdę myślą, że to działa?
-No co? – burknęłam.
-No już, nie złość się tak. – dziewczyna szturchnęła mnie lekko w ramię – Od kiedy wyszłyśmy stamtąd nic nie mówisz. No chociaż powiedz, czy ci się podobało.
-Tak, było fajnie – odparłam, dodając w myślach: „pomijając że przez połowę koncertu ryczałam, potem zastanawiałam się, jaki on jest cudowny, by później wstrząśnięta jego słowami nie kontaktować do samego końca? Tak, było zajebiście.”
-Daj spokój, Roxanne – ruda prychnęła – widziałam jak się w niego wpatrywałaś, jakbyś go chciała co najmniej schrupać. Przyznaj w końcu, że jest niesamowity i było genialnie!
-Przyłapałaś mnie – zaśmiałam się nienaturalnym, wymuszonym śmiechem – chyba się w nim zakochałam.
-Ha! Wiedziałam, że coś cię do niego ciągnie! – uśmiechnęła się triumfalnie dziewczyna, wcale nie zauważając mojej nieszczerości. Przez takie sytuacje zaczęłam się zastanawiać, czy jest moja prawdziwą przyjaciółką. W końcu Stevenowi, którego widuję raz na kilka lat zajęło ostatnio kilka minut, żeby rozszyfrować, że coś jest nie tak – a tu moja współlokatorka, z którą spędzam więcej czasu, niż z kimkolwiek innym nie domyślała się kompletnie niczego.
-Wysiadamy, słońce! – krzyknęła dziewczyna, kiedy zaparkowała przed naszym blokiem.

Tego wieczora przed pójściem spać miałam zdecydowanie zbyt wiele rzeczy do przemyślenia. I wciąż nie potrafiłam uwierzyć w to, co powiedział John. Czy on tam nie mówił, że wciąż mnie kocha? I że nie może o mnie zapomnieć? Czy nadal, mimo, iż minęło już osiem lat byłam najważniejszą osobą jego sercu? Czy kiedykolwiek nią byłam?
______________________________

Okey, zdaję sobie sprawę  z tego, jak płytkie i łzawe to jest. I nie jestem z tego wcale dumna, ale co ja biedna zrobię, że właśnie ten fragment mnie wziął się za pisanie tego opowiadania? No nic. Jak coś to możecie to wziąć za komedię i się pośmiać. Nie będę zła.

niedziela, 15 grudnia 2013

Rozdział II

Kiedy dotarłam do baru zostałam wyściskana przez Ninę tak, że zabrakło mi powietrza. Nie zamieniłyśmy nawet zdania, bo za moimi plecami rozległ się za moimi plecami głos szefowej:
-Roxanne, przebierz się i zajmij gośćmi. Nie ma czasu na pogaduszki.
Przytaknęłam jej pośpiesznie, uśmiechnęłam się do Niny i pobiegłam na zaplecze. Mój strój wisiał tam gdzie zawsze, na wieszaku.  Nosiłyśmy krótkie, bo sięgające do połowy uda czarne sukienki na grubych ramiączkach ze sporym dekoltem, rozszerzane u dołu. Właścicielka kazała nam chodzić w tych niesamowicie wysokich szpikach. Jednak w porównaniu do szefa z mojej poprzedniej pracy był to anioł, nie kobieta. Ubierałyśmy się tak, a nie inaczej, żeby przyciągnąć klientów. Nie było wiele knajp, które mogły pochwalić się ładnymi i zadbanymi kelnerkami, eksponującymi swoje atuty nie będąc przy tym wulgarnym. Niestety co chwilę trafiali się schlani faceci wkładający ręce tam gdzie nie trzeba. Od nas zależało, na ile im pozwolimy, bo żaden mężczyzna nie da napiwku dziewczynie, która zdzieliła go tacą po głowie. Niezależnie, co postanowiłyśmy, szefowa zawsze stawała za nami murem, po raz kolejny uświadomiłam sobie, że muszę podziękować pewnemu wokaliście za to, że załatwił mi tę pracę, tylko nie wiedziałam, gdzie mogłabym go spotkać.
W barze było faktycznie mnóstwo ludzi. Ledwo przeciskałam się między stolikami lawirując z tacami zastawionymi najprzeróżniejszymi odmianami alkoholi. Naprawdę lubiłam tę pracę, pomijając niektóre niemiłe zdarzenia wynikające ze strony klientów - była cudowna. Poznałam dzięki niej naprawdę ciekawych ludzi. Najbardziej lubiłam jednak, kiedy Annie, nasza szefowa organizowała koncerty lokalnych zespołów. Nie zdarzało się to niestety zbyt często, ale kiedy takie wydarzenia miały miejsce w barze roiło się od naprawdę pokręconych osób. Nie wiem, może ja i mam jakąś słabość do wariatów. Jakby się zastanowić, to nigdy nie miałam normalnego chłopaka – zawsze byli to pokręcone ćpuny, albo bezdomni marzyciele nie przejmujący się niczym, nie wspominając o zajebiście sławnym muzyku. Ze mną stanowczo było coś nie tak.
Kiedy ledwo potrafiłam ustać na nogach i po raz tysięczny klęłam na te buty, podeszłam do Petera, naszego barmana:
-Która godzina? – spytałam, między markami whiskey.
-Druga trzydzieści. Nie martw się Rox, już tylko pół godziny, dasz radę.
-Oby –uśmiechnęłam się, stawiając napoje na tacy. Ludzi na szczęście już trochę ubyło i mogłam przynajmniej swobodnie się poruszać. Teraz kierowałam się do jednych z ostatnich klientów, było to dwóch facetów po czterdziestce wystrojonych w jakieś szykowne garnitury, kupione pewnie w jednym z tych butików, w którym buty kosztują tyle, co moja roczna pensja. Stawiałam na ich stole szklanki, kiedy poczułam chłodne palce przesuwające się wzdłuż mojego uda. Już miałam ofuknąć tego strojnisia, kiedy ktoś inny przyszedł mi z pomocą:
-Ej ty, chcesz stracić rękę? – kiedy facet siedzący przy stoliku zorientował się, kto do niego mówi natychmiast cofnął dłoń. Podobnie jak niemal wszyscy klienci lokalu z niedowierzaniem wpatrywałam się w nowo przybyłego gościa. Muzyk obdarował mnie uśmiechem, po czym nie krępując się niczym podszedł i przytulił mnie.
-Roxanne, kopę lat. Właśnie zastanawiałem się, czy jeszcze tu pracujesz i postanowiłem sprawdzić.
Zaśmiałam się. Jakaś telepatia, czy coś?
-Steven! Ja próbowałam dojść, gdzie mogłabym cię spotkać, bo chciałam ci podziękować za tę robotę. Naprawdę nie wiesz, jak wiele ci zawdzięczam.
-No przecież nie mogłem cię tam zostawić, nie z tym potworem. Moglibyśmy chwilę pogadać?
-Teraz pracuję, ale za pół godziny zamykamy, więc jak najbardziej. A gdzie zgubiłeś Joe?
-Gdzieś z tyłu szedł, ale chyba spotkał swoja byłą dziewczynę, czy coś takiego. Nie wiem za bardzo.
-Podać ci coś?
-Jacka Danielsa.
Kiedy wróciłam z zamówieniem, przy stole siedział już Joe Perry z naburmuszoną miną, a Steven śmiał się z czegoś w najlepsze. Szczerze mówiąc to stęskniłam się za nimi.
-Rox! – na twarzy gitarzysty od razu pojawił się uśmiech i po chwili dusił mnie w mocnym uścisku. Co im się wszystkim zebrało? Czy każda napotkana przez mnie osoba chciała się mnie pozbyć poprzez uduszenie? Bo tak to wyglądało – Co u ciebie? Jak ci się żyję?
Już miałam im skrócić ostatnie pięć lat mojego życia, ale powstrzymał mnie od tego krzyk szefowej:
-Roxanne! Za pięć minut sobie poplotkujesz, obsłuż tylko klientów.
 Przeprosiłam na chwilę chłopaków i podeszłam do stolika, przy którym siedziała jakaś para prosząca o butelkę szampana.
-Zamykamy! – krzyknęła w końcu Annie, gdy w lokalu nie został nikt oprócz personelu i dwójki muzyków. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Ten wieczór był szczególnie ciężki.
Szefowa przywitała się z Stevenem pocałunkiem w policzek. Niby byli tylko przyjaciółmi, jednak moim zdaniem było w tym coś więcej. Kobieta usiadła na stoliku i zaczęła zażartą dyskusję na jakiś temat. Mi zostało wycieranie blatów.
-Pomóc ci w czymś? – drgnęłam, słysząc za sobą głos Joe. Kiedy chciał, to umiał poruszać się bezszelestnie. Serio? Chciał mi pomóc? Dobrowolnie? Mój wzrok powędrował ku Stevenowi i Annie, śmiejących się z czegoś w najlepsze. A więc jasne. Biedak nie miał co ze sobą zrobić.
-Możesz stawiać krzesła na blaty, które wytarłam.
Muzyk tylko skinął głową i zabrał się do pracy. Nie mogłam powstrzymać wielkiego uśmiechu cisnącego mi się na usta. No bo czy ktoś widział Joe Perry’ego robiącego coś tak zwyczajnego i nie pasującego do bycia tą całą gwiazdą rocka jak pomoc w ustawianiu krzeseł w jakiejś zwykłej restauracji? Nie sądzę. Dlatego też od razu pożałowałam, że nie mam aparatu. Te zdjęcie przebiłoby wszystko. Oderwałam wzrok od gitarzysty, zaśmiałam się z własnej głupoty i wróciłam do sprzątania po gościach.
Kilkanaście minut później, kiedy pomieszczenie było względnie posprzątane i zamiecione razem z Joe dosiedliśmy się do stolika, przy którym siedziała nasza para. Annie nagle ocknęła się i stwierdziła, że musi wracać do domu. Steven nalegał, żeby została, jednak szefowa była nieugięta. Zostawiła mi zapasowe klucze i kazała zamknąć lokal.
-Jak ci się tutaj pracuje? – spytał w końcu Tyler.
-Doskonale – uśmiechnęłam się – dziewczyny są naprawdę miłe, a Annie jest wyrozumiała i cudowna.
-Racja – mruknął lekko zamyślony wokalista, wymieniłam z Joe znaczące spojrzenia; tu naprawdę cos się święciło. Nagle Steven spoważniał i poruszył dość drażliwy temat. Temat moje starego szefa:
-Był tutaj?
-Nie – westchnęłam – nie widziałam go od kiedy nam groził. Minęło już parę lat, jeśli do tej pory się nie pojawił to może już zapomniał.
-Może… - mężczyzna nie wyglądał na przekonanego – ale jeśli się tylko pojawi masz dać mi znać, dobra?
-W porządku – zapewniłam.
-A co porabiasz poza pracą? Co słychać? – Joe zmienił temat. Byłam mu za to wdzięczna. Nie chciałam wracać pamięcią do przeszłości, a zwłaszcza do tego człowieka.
-Um… mieszkam z Alice, tak samo jak pięć lat temu. Niewiele się zmieniło, nawet kolor ścian jest wciąż taki sam. Mam tam kilku znajomych, niektórzy są naprawdę dobrymi przyjaciółmi. Wciąż zbieram pieniądze na podróż do Europy – wiecie jak od dawna o tym marzę. Pracuję więc tutaj… i co jeszcze… w sumie nic ciekawego…
-Coś cię trapi – stwierdził Steven. Zawsze mnie to zadziwiało: nie znaliśmy się jakoś super dobrze, widywaliśmy się naprawdę rzadko, a oni i tak zawsze wiedzieli, kiedy coś było nie tak. A ja z niewiadomych przyczyn traktowałam ich jak starszych braci i byłam w stanie powiedzieć im wszystko.
-W przyszłym tygodniu idę z przyjaciółką na koncert Bon Jovi – westchnęłam, ale widząc uniesioną brew Stevena wiedziałam, że nie będzie tak łatwo – nie chcę tam iść.
-Czemu? Chłopaki są spoko, nawet kiedyś z nimi graliśmy.
-Tak… wiem, ale ja nie zniosę tego, nie dam rady… - wyszeptałam, chowając twarz we włosach. W oczach znowu stanęły mi łzy. Czy zawsze tak musiało się dziać?
-Ej, mała… - Stevie kucnął przed mną i uniósł mój podbródek, tak że nie miałam innego wyjścia, musiałam na niego spojrzeć. Tyler przez chwilę przyglądał się mojej twarzy – Ciebie coś z nim łączy, prawda?
Oczy rozszerzyły mi się ze zdumienia. Otworzyłam usta, chcąc zaprzeczyć, coś powiedzieć, jednak nie byłam w stanie, więc szybko je zamknęłam. Postanowiłam spróbować ponownie:
-Łączyło – wyszeptałam, czując gorące łzy spływające po policzkach. Wokalista otarł je kciukiem.
-Hej, nie będzie tak źle. Nie możesz przez całe życie od niego uciekać. Musisz w końcu się z nim spotkać i wszystko wyjaśnić.
-On… on… jest teraz gwiazdą – wyłkałam – a ja… ja odganiam się od napalonych klientów… nie chcę, nie mogę.
Poczułam, jak Steven otacza mnie ramionami i przyciąga do siebie.
-Wszystko będzie dobrze – wyszeptał, głaszcząc mnie delikatnie po włosach – wszystko się ułoży, zobaczysz.

Miałam nadzieję, że się nie mylił. Chłopaki stwierdzili, że nie puszczą mnie samej w środku nocy, więc odprowadzili mnie pod sam blok. Najchętniej to pewnie odstawiliby mnie pod same drzwi mieszkania, lub nawet do samego łóżka, jednak potrafiłam im wytłumaczyć, że jak się  sama przejdę pięć minut po schodach to się nic nie stanie. Kiedy w końcu dotarłam do mieszkania dochodziła już czwarta. Było cicho, Alice pewnie już spała. Zajrzałam do jej pokoju, leżała zwinięta ze słuchawkami na uszach. Musiała znowu zasnąć słuchając. Nie potrafiłam się nie uśmiechnąć, kochałam ją jak własną siostrę. Z trudem powstrzymałam ziewnięcie. Byłam naprawdę zmęczona. Cały dzień na nogach dawał mi się we znaki. Dwie zmiany dziennie nie były czymś normalnym. Nie mając nawet siły, aby się wykąpać skierowałam się prosto do swojego pokoju. Pozbyłam się jedynie obcisłych spodni i rzuciłam na łóżko, od razu zasypiając.

_______________

No musiałam, no... Musiałam dać Joe i Stevena. I to nie ma (wcale, a wcale...) żadnego związku z koncertem, z którego cieszę się jak głupia. No bo gdzieżby znowu?

czwartek, 5 grudnia 2013

Rozdział I


Leżałam na nieco podniszczonej kanapie ze szklanką jakiejś nieoznakowanej whiskey wynalezionej w szafce nocnej Alice i rozkoszowałam się solówką Slasha w November Rain, kiedy nagle usłyszałam dźwięk przekręcanego klucza w zamku. Uśmiechnęłam się, bo stęskniłam się za rudzielcem, który miał właśnie wkroczyć do mieszkania. Moja współlokatorka była niegdyś blondynką o przeszywających, zielonych oczach, ale gdy skończyła czternaście lat ukradła ze sklepu płomiennorudą farbę do włosów. Od tamtej pory nie wróciła do swojego starego koloru. Dopóki nie pokazała mi swoich zdjęć z dzieciństwa, nie potrafiłam wyobrazić jej sobie w blondzie. Muszę przyznać, że pyzata dziewczynka w różowej sukience i koronie księżniczki na głowie, spoglądająca na mnie niegdyś z kolorowej fotografii była urocza, ale w niczym nie przypominała mojej przyjaciółki.
-Roxanne! Rox! Nie uwierzysz! – wbiegła do mieszkania, zamykając drzwi kolanem, nie zatrzymując się nawet, by zdjąć te ubłocone glany. I ja to potem musiałam sprzątać. Po chwili w naszym salonie, pełniącym jednocześnie funkcję jadalni i kuchni (bo w rogu znajdowała się kuchenka i blat ze zlewem) pojawiła się Alice Black w pełnej krasie; wraz ze swoim zadziornym uśmiechem, ciemną koszulką nieznanego mi rockowego zespołu i dżinsowymi, podartymi spodenkami.
-Co jest? – spytałam, unosząc brew. Rzadko kiedy była taka rozradowana i podekscytowana. Nie proponowałam jej by usiadła i się uspokoiła, nie sądziłam, że byłaby w stanie wytrzymać w jednej pozycji przez kilka sekund. Nie wiedziałam, czego mam się spodziewać. Znając ją mogło to być wszystko; od zwykłej wyprzedaży w ulubionym sklepie, po wylot do Europy.
-To jest niesamowite! To jest cudowne! – widząc moje zniecierpliwione spojrzenie wzięła kilka głębokich wdechów i wypowiedziała zdanie, które sprawiło, że wszystko stanęło na głowie – mamy bilety na koncert Bon Jovi w przyszłym tygodniu!
Przez pierwsze kilka sekund słowa wypowiedziane przez dziewczynę najzwyczajniej do mnie nie docierały. Patrzyłam na nią, nie do końca wiedząc, co się dzieje. Aż w końcu zrozumiałam sens usłyszanego zdania. Mętlik w mojej głowie był wszechogarniający i paraliżujący. Czułam, że robi mi się słabo. Nie. Nie. Nie. Tylko nie to. Ja nie mogłam. Nie byłam w stanie.
-Dlaczego? Wiesz, że ich nie cierpię – wyszeptałam cicho. Mieszkałyśmy razem od siedmiu lat i ja ani razu nie dałam jej do wiadomości, że ich lubię. Wręcz przeciwnie. Zawsze prosiłam ją, żeby wyłączała płytę lub radio. Nie mogłam znieść jego głosu. Ciągniecie mnie na koncert byłoby głupim rozwiązaniem z jej strony.
-Otóż nie – uśmiechała się jak wariatka, jakby wcale nie zauważyła mojego zachowania – kiedy ostatnio wróciłam wcześniej z pracy widziałam jak płaczesz przy I'll Be There for You. Nie wiem, kiedy się do nich przekonałaś, ale mnie nie oszukasz.
Cholera jasna. Nie wiedziałam, na czym skupić myśli. Faktycznie, miałam taką… chwilę słabości, jednak nie sądziłam że była w domu. Nie mogłabym iść na ten koncert. Nie dałabym rady. Musiałam spróbować inaczej:
-A czemu nie zabierzesz tego chłopaka, Petera? – starałam się uśmiechnąć, ale wyszedł mi chyba mało przekonywujący grymas – Jestem pewna, że się ucieszy.
-Daj spokój! Peter to dupek, widziałam jak się obściskiwał z taka jedną laską na przystanku. A mówił, że jestem najważniejsza – prychnęła, ale po chwili na jej ustach znowu zagościł olbrzymi uśmiech – tak się cieszyłam z powodu koncertu, że nawet się tym nie przejęłam. Proszę cię, czym jest jakiś zwykły palant w porównaniu do niesamowitego Jona przez całe dwie godziny? Poza tym chcę spędzić ten czas z moją najlepszą przyjaciółką. Rox, nie daj się prosić.
Nie potrafiłam jej odmówić. Nigdy tego nie umiałam. Nie wtedy, gdy wpatrywałą się we mnie tak, jakby od mojej decyzji zależało istnienie całego wszechświata. Nie miałam jednak pojęcia, jak to wytrzymam. Dwie godziny, matko święta. Ja nie daję rady znieść pięciu minut Never Say Goodbye, jak czasem puszczają teledysk na MTV. Wraca za dużo wspomnień. Wychodzę w połowie ze łzami w oczach. To wydawało się też wtedy jedynym wyjściem z sytuacji. Nie chciałam słuchać zachwytów nad Johnem przez kolejne kilka godzin.
-Wychodzę – poinformowałam dziewczynę i nawet nie patrząc na nią chwyciłam skórzaną kurtkę, walkmana i opuściłam mieszkanie. Przy wyjściu z budynku stanęłam na chwilę zdezorientowana, nie wiedząc gdzie mam iść. Zresztą, jaka różnica? Skręciłam w prawo i ruszyłam bez zastanowienia przed siebie. Czy to naprawdę się działo? Naprawdę miałyśmy bilety na ten koncert? I miałam go zobaczyć już w przyszłym tygodniu? Po ośmiu latach. Gdzieś w mojej podświadomości było to marzenie, że jeszcze mnie pamięta, ba, ja się łudziłam, że on wciąż coś do mnie czuje. Nie sądzę jednak, żeby rozpoznał moją twarz. To było tak dawno temu. Zmieniłam się. Oboje się zmieniliśmy. Poczułam, jak w moich oczach pojawiają się łzy.
-Cholera – mruknęłam pod nosem, ocierając twarz rękawem. Ile razy obiecywałam sobie, że nie będę płakać z jego powodu? Nigdy nie potrafiłam się opanować, gdy przychodziło do tego konkretnego człowieka. Kiedy przebywałam blisko niego, puszczały wszystko hamulce. Czułam się wolna. Ale to była przeszłość, to już nie była moja liga; ja pracowałam w barze ubrana w kusą kieckę, on natomiast wypełniał stadiony dziesiątkami tysięcy fanów. Jego kawałki były na szczytach list przebojów. Nie było nastolatka, który nie chciałby być taki jak on; mieć tyle kasy, szczęścia  i dziewczyn… No właśnie, miał ich na pęczki.  Sto razy lepszych, mądrzejszych i piękniejszych ode mnie. Ja mogłam zadowolić się obleśnymi klientami doceniającymi mój tyłek.
-Roxanne! – usłyszałam za sobą znajomy głos. Momentalnie się wyprostowałam i przybrałam na twarz lekki uśmiech. Czasami całe moje życie sprowadzało się do jednej, wielkiej gry. Najgorsze było to, że sama nie wiedziałam czasami, co jest prawdą. Czy naprawdę się cieszyłam, czy tylko chciałam się cieszyć? Kiedy czułam coś naprawdę, a kiedy chciałam, by inni w to uwierzyli?
Po chwili stanął przede mną wysoki brunet o piwnych oczach i pewnym siebie uśmiechu. Miał na sobie czarną koszulkę i porwane spodnie. Był przystojny, nie dało się zaprzeczyć, ale nigdy mnie nie pociągał. Lubiłam go, ale te uczucia były niczym w porównaniu z tym, czym darzyłam pewną osobę. Lucas sprawiał wrażenie osoby odważnej i nie do złamania, jednak ja znałam jego wrażliwą naturę; nieraz widziałam, jak autentycznie wzruszał się, widząc krzywdę innych ludzi lub zwierząt.
-Stęskniłem się – cmoknął mój policzek, uśmiechając się przy tym rozbrajająco. Wyjęłam słuchawki z uszu i schowałam sprzęt do kieszeni.
-Tak. Ja też – odwzajemniłam uśmiech jak tylko umiałam najlepiej. Było to jednak trochę trudne, zważywszy na to, że nie tak dawno płakałam i miałam paskudny humor.
-Coś się stało? – spytał, unosząc brew do góry. Najwyraźniej wymuszone uśmiechy nie były moją mocną stroną.
-Nic takiego. W przyszłym tygodniu idziemy z Alice na koncert Bon Jovi.
-I co? To jest powód do rozpaczy? Chyba, że płakałaś ze szczęścia. Większość ludzi zabiłaby za te bilety. Włącznie ze mną.
-Nie wytrzymam tego – westchnęłam.
Lucas popatrzył się na mnie dziwnie, by po chwili uderzyć się ręką w czoło:
-Ach, racja! – krzyknął, jakby go co najmniej olśniło – Ty za nimi nie przepadasz, prawda? Nigdy nie chcesz słuchać ich kawałków. Zawsze wychodzisz – nawet jeśli puszczają ich w jakimś barze. Tak naprawdę to nigdy tego nie rozumiałem. Bo przecież oni nie różnią się tak bardzo od twojego gustu muzycznego. Wręcz, jak na ironię, powiedziałbym, że muzycznie to oni są dokładnie tym, co ty uwielbiasz. Więc jak to z tym jest, co Rox?
Racja. Nasze gusta z Johnem zawsze były niemal identyczne. Ale co ja miałam powiedzieć Lucasowi? Że nie mogę ich słuchać, bo kilka sekund tego cudownego głosu i rozryczę się jak jakiś bachor? Że ich utwory za bardzo przywołują wspomnienia dotyczących naszej przeszłości? Jakoś tego nie widzę.
-Po prostu – bąknęłam – ten wokal… jest nie do zniesienia.
-Większość dziewczyn kocha się w Jonie – wzruszył ramionami – ale przyzwyczaiłem się, że jesteś inna. Gdzie ty tak w ogóle idziesz?
-Tak naprawdę to nigdzie, właściwie, to powinnam już wracać, jeszcze Alice zacznie się martwić.
-Odprowadzę cię.
-W porządku – uśmiechnęłam się, tym razem bardziej szczerze.
Przez całą drogę Lucas opowiadał mi o jakimś filmie, którego tytułu nawet nie zapamiętałam. Nie starałam się go nawet słuchać, pogrążona we własnych myślach. Nie dotyczyły one niczego szczególnego, jednak o czym nie pomyślałam, wszystko sprowadzało się do jednego; pewnego przerażająco zdolnego blondyna. Wielokrotnie próbowałam usunąć go ze swoich wspomnień, jednak bezskutecznie.
-Roxanne! Roxanne! – chłopak machał mi ręką przed oczami. To chyba trwało dłuższą chwilę, bo kompletnie się wyłączyłam. Staliśmy już pod moim blokiem. Kiedy brunet zobaczył, że już kontaktuję, pokręcił ze zrezygnowanie głową – Czy ty mnie słuchałaś chociaż przez chwilę?
-Jasne, że tak – zapewniłam całkowicie poważnie – mówiłeś o tym, no, filmie, który ostatnio widziałeś… w kinie.
Lucas tylko się zaśmiał i pocałował mnie w czoło:
-Do zobaczenia, Rox.
-Pa! – krzyknęła za nim i weszłam do budynku. Mieszkałyśmy na przedostatnim piętrze. Normalnie byłyśmy przyzwyczajone do tej ilości schodów, jednak był to problem, kiedy wracało się z imprezy nie do końca świadomym i na dodatek w idiotycznie wysokich szpilkach. A wymówka „nie mogę tyle pić, bo muszę jakoś dojść do mieszkania” naprawdę nikogo nie rusza. Próbowałyśmy. Gdy w końcu znalazłam się pod naszymi drzwiami uświadomiłam sobie, że nie wzięłam klucza. Zrezygnowana, nacisnęłam dzwonek. Po chwili otworzyła mi Alice, jak zwykle z uśmiechem na ustach.
-Zapomniałam kluczy.
-Rox, słuchaj – westchnęła, kiedy zdejmowałam buty – ja wiem, że trochę za bardzo na ciebie naciskam z tym Bon Jovi, ale to mój ulubiony zespół i ja naprawdę chciałabym zobaczyć ich po raz pierwszy właśnie z tobą. Oni są naprawdę niesamowici. Przecież sama słyszałaś. Jeśli chcesz, to mogę ci pożyczyć jakieś płyty, żebyś sobie posłuchała przed koncertem. Co ty na to?
-Nie, Alice, nie musisz. Pójdę z tobą, skoro ci tak bardzo zależy – poddałam się w końcu. Ruda pisnęła i przytuliła mnie mocno.
-Tak się cieszę, Rox! To niesamowite, zobaczymy ich razem!
-Jeśli mnie udusisz to nie bardzo razem – wychrypiałam. Choć może i to byłoby jakieś wyjście. Zostać uduszonym. Przynajmniej nie musiałabym go znowu widzieć. 
 Dziewczyna zaśmiała się, po czym chwyciła mnie za rękaw i zaciągnęła do swojego pokoju.
-Alice? Co ty wyprawiasz? – spytałam, kiedy głowa dziewczyny zniknęła gdzieś w czeluściach szafy.
-Jak to co? – rzuciła, wyjmując kilka sukienek – Szukam stroju na koncert.
-On jest w przyszłym tygodniu – stwierdziłam.
Ruda popatrzyła na mnie tak, jakbym była niedorozwinięta umysłowo:
-Właśnie. To i tak mało, jeśli będzie tam Jon Bon Jovi.
Jakiś czas temu myślałam, czy nie powiedzieć Alice o tym, że znam Johna. Bogu dzięki, tego nie zrobiłam. Przecież ja nie miałabym życia. Wypytałaby mnie o wszystkie szczegóły, jego upodobania i to, jakie partnerki preferuje. Co gorsza, mogłaby chcieć się z nim spotkać. Podczas, gdy dziewczyna trajkotała o kolorze butów ("które bardziej pasują do sukienki: krwistoczerwone, malinowe, wiśniowe czy bordowe?") ja ewakuowałam się do swojego pokoju. Była tak zajęta komponowaniem swojego stroju, że nawet nie zauważyła braku słuchacza. Spojrzałam na zegar stojący na szafce, była dwudziesta druga. Za wcześnie, aby iść spać, jednak nie za wcześnie na długą, relaksacyjną kąpiel. Brałam z pokoju piżamę, by mieć się w co przebrać, kiedy zadzwonił telefon. Liczyłam, że Alice odbierze, ale ona nie raczyła się ruszyć, więc musiałam poczłapać do słuchawki.
-Halo?
-Roxanne! Jesteś moim jedynym ratunkiem! – usłyszałam głos Niny. Pracowałyśmy razem w barze, wraz dwoma innymi dziewczynami. Nina była ode mnie o rok młodsza, ale miała znacznie gorszą sytuację, bo opiekowała się ośmioletnią siostrą, przez co nie raz musiała się zrywać z pracy.
-Coś nie tak? Coś z Becky?
-Zadzwoniła do mnie sąsiadka, która się nią opiekuje i mała ma bardzo wysoką gorączkę. Rox, proszę, mogłabyś mnie zmienić?
-W porządku. Będę za piętnaście minut – odłożyłam słuchawkę. No to z gorącej kąpieli nici. Zamiast tego będę musiała znosić sprośne komentarze podpitych mężczyzn. Dlatego właśnie sto razy bardziej wolałam pracować w dzień. Ludzi było mniej i spożywali mniejsze ilości alkoholu, więc dało się znieść. Ale niestety, co drugą noc musiałam poświęcać na odganianie się od napaleńców. Albo nawet częściej, zważywszy na sytuacje takie jak ta.
-Alice! Biorę zmianę Niny, więc będę nad ranem – krzyknęłam, zakładając buty.
-Dobra. Tylko postaraj się o wysokie napiwki. 

Początki bywają trudne

Chciałabym podzielić się tutaj opowiadaniem o Bon Jovi (nie da się nie zauważyć), które od pewnego czasu piszę. Tym razem nie chodziło mi o to, by pokazać jakieś wspaniałe wyżyny pisarstwa, lecz po prostu, żeby sprawić sobie radość. Ta historia jest chyba jedną z bardziej egoistycznych. Postanowiłam ją napisać w momencie, gdy stwierdziłam, że w polskim internecie nie ma tak naprawdę zbyt wielu poważnych opowiadań o tej grupie (lub też samym Jonie). Będzie to jak najbardziej jedno z tych przerażająco oklepanych opowiadań, których fabuły można się domyśleć po pierwszym rozdziale (a może coś wymyślę i was zaskoczę - jeszcze nie wiem). Ja mimo wszystko kocham je.
Dobra, i tak nikt nie czyta tych wstępów (włącznie ze mną).